Pomyślałem – czas zrobić coś na tzw. „wariackich papierach”. Bez długiego planowania, analiz czy rozważania wariantów. Pogoda zapowiadała się wspaniale i chyba mogłem wreszcie urwać się na kilka dni? Dokąd i jak się wybrać? Szybki wybór padł na rowery i tzw. „Ścianę Wschodnią”. Miałem wyjechać sam ale w ostatniej chwili mój syn podjął decyzję – jadę z tobą. Odbyło się szybkie, wieczorne pakowanie do plecaków i sakw. Potem całego bagażu wraz z rowerami do „renówki” naszego znajomego który podrzucił nas do Siemiatycz. Tak nagle, bez zastanawiania się i obozów kondycyjnych… ba nawet bez gruntownych przeglądów naszych rowerów, rozpoczęła się wspaniała przygoda.
Dzień 1,
Siemiatycze to niewielkie miasteczko na Podlasiu. Mięliśmy już wyruszać na szlak kiedy okazało się, że w jednym z rowerów warto wycentrować koło. Po szybkiej naprawie wyruszyliśmy drogą nr 19 do miejscowości Kózki. Był to jeden z bardziej uciążliwych odcinków wyprawy, prowadzących ruchliwą szosą. Po wjechaniu w boczna drogę wiodąca do Serpelic nasz los się odmienił. Bez hałasu ciężarówek i wśród malowniczego krajobrazu nadbużańskich pagórków dojechaliśmy do wspaniałego miejsca na tym odcinku trasy, którym jest punkt widokowy na dolinę Bugu. Po wjechaniu na szczyt wzgórza za wsią Borsuki (długi i ciężki podjazd w upale dał się nam we znaki) zostawiamy rowery na skraju szosy a sami wąską ścieżka dochodzimy do punktu widokowego. Bardzo ładna panorama!!!. Z wysokiej skarpy widać zakole Bugu i fragment wsi Niemirów. Piotr – mój syn i towarzysz tej wyprawy wygląda na mocno zmęczonego. Całe szczęście, że czekał nas teraz fajny zjazd. Potem się jakoś „rozkręciliśmy”.
Jechaliśmy wzdłuż Bugu poprzez Park Krajobrazowy Podlaski Przełom Bugu. Trasa to kolejne podjazdy i zjazdy oraz towarzyszące im ładne widoki. Po południu byliśmy w Janowie Podlaskim ze słynną na całym świecie stadniną koni arabskich. Byliśmy już tu kiedyś więc po krótkim odpoczynku pojechaliśmy dalej (znakomitej jakości szosą nr 698) do wsi Pratulin . Zatrzymaliśmy na krótko w miejscu męczeńskiej śmierci 9 unickich obrońców swojej świątyni przed carskim wojskiem. Wkrótce wyruszyliśmy dalej. Zapadający zmierzch i zmęczenie zmusiło nas do zatrzymania się na nocleg w dość przypadkowym miejscu – leśnym zagajniku w pobliżu wsi Mokrany. Ciepłą kolację przyrządziliśmy na lekko dławiącym się benzynowym kocherze. Wymiana uszczelki nie pomogła. Mieliśmy wprawdzie butle ale jeszcze bez gazu o jej napełnieniu – porostu zapomnieliśmy. Nocna wizyta myśliwego, który z zainteresowaniem oglądał nasze miejsce postoju dopełniła reszty wrażeń tego dnia i mogliśmy wreszcie spokojnie odpocząć.
Dzień 2,
Kolejny dzień zaczęliśmy od obfitego śniadania i przystanku w okolicach wsi Neple. Jednym z ciekawszych i bardzo tajemniczych miejsc woj. lubelskiego jest kamienny krzyż w okolicach wsi Neple. Krzyż można łatwo ominąć bowiem nie wskazują go żadne turystyczne drogowskazy ale… gdy zobaczycie stojący po lewej stronie szosy czołg będący pomnikiem ku czci to stoi on frontem do tego starożytnego zabytku, który znajduje się po przeciwnej stronie szosy na wzgórzu obok samotnej sosny. W pobliżu krzyża znajduje się też wieża widokowa. Trochę ten opis przypomina mi stare wyprawy rowerowe po ZSRR, gdy orientując się po wyciągniętej ręce Lenina stojącego na pomniku prawie zawsze można było odszukać w tamtym kierunku sklep monopolowy, ale lepszy taki punkt orientacyjny niż żaden. Leżąca kilka kilometrów dalej wieś Neple była letniskowa wsią odkryta przez mieszkańców pobliskiego Brześcia (którego kominy i bloki są widoczne z szosy i wspomnianej wcześniej wieży widokowej). Rano jechaliśmy bardzo wolno. Na tyle wolno, że bardzo szybko przegoniła nas jakaś babcia jadąca na starej „Ukrainie” – eh… czas się wziąć do roboty. Docieramy do Terespola – dojeżdżając do miasta mijamy trochę pozostałości fortów twierdzy brzeskiej a potem pomnik budowy traktu Brześć – Warszawa . Napełniamy także naszą butlę gazem. Zatrzymujemy się na chwilę przy cerkwi z XVIII w. i kościele parafialnym a potem jedziemy do wsi Kostomłoty. Brak dokładnej mapy spowodował, że skręcamy z szosy 816 nieco za wcześnie i do wsi dojeżdżamy polnymi drogami. W Kostomłotach znajduje się jedyna w Polsce cerkiew parafii neounickiej. Około 300 unitów wyznaje obrządek bizantyjsko-słowiański a ich zwierzchnikiem jest prymas Polski. Drewniana cerkiewka pochodząca z XVII w. jest starannie odrestaurowana wraz z polichromią zdobiącą jej wnętrze. Parafie neounickie zaczęły powstawać w Polsce po odzyskaniu przez nią niepodległości w 1918 r. Wówczas postanowiono odnowić zwierzchność nad parafiami unickimi, które siłą zostały włączone do cerkwi prawosławnej w czasach rządów carskich. Do szosy 816 wróciliśmy już asfaltową drogą. Było bardzo gorąco ale nie zupełnie nam to nie przeszkadzało. Piliśmy dużo wody i zatrzymywaliśmy się w ocienionych miejscach.
Wkrótce dotarliśmy do Kodnia . W samym centrum tej miejscowości stoi piękny barakowy kościół p.w. św. Anny w którego ołtarzu znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej de Guadelupe dzisiaj noszący nazwę Cudownego Wizerunku Matki Boskiej Kodeńskiej. Obraz został wykradziony z Rzymu przez właściciela tutejszych dóbr Mikołaja Sapiehe w 1631 i umieszczony w kodeńskim kościele. Oglądamy jeszcze późnogotycki kościół p.w. św. Ducha ale żar lał się z nieba coraz większy. Napełniliśmy nasze butle wodą, kupiliśmy trochę owoców i ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów za Kodniem zatrzymaliśmy się nad niewielką rzeczką. Czas na odpoczynek. Niespiesznie pokonujemy kilometry, przecież nie mamy żadnego celu, który musimy dzisiaj osiągnąć. Powoli podjeżdżamy na wzniesienia i z radością korzystamy z każdej chwili zjazdu. Trochę to idzie nam niesprawnie ale niczym się nie przejmujemy.
Kolejny przystanek na naszym szlaku to monaster w Jabłecznej. Ładnie wygląda jego złocąca się kopuła na tle wszechobecnej zieleni doliny Bugu. Męski klasztor prawosławny istniał w tym miejscu najprawdopodobniej już w XV w. Senna okolica ożywa w dniach 24 i 25 czerwca gdy odbywają się tutaj uroczystości św. Onufrego. Jednak w dniu naszej wizyty było … jak zwykle – czyli sennie. Gorące południe i tylko my na rozżarzonym parkingu. Letni dzień jest długi a nasze siły jeszcze spore zatem ruszyliśmy dalej. Przez Sławatycze przejeżdżamy dosyć żwawym tempem zatrzymując się jedynie przy cerkwi z przełomu XIX i XX w. oraz ciekawych drewnianych chałupach stojących szczytami wzdłuż ulicy. Minęliśmy kolejną duża wieś na naszej trasie – Hanna z drewnianym kościołkiem dawniej cerkwią greko-katolicką z XVIII w. i dotarliśmy do Włodawy. Zmęczenie dawało się nam już we znaki. Zwiedzanie miasteczka zostawiliśmy sobie na jutro a na nocleg dotarliśmy do ośrodka w Okunince nad jeziorem Białym . Wynajęliśmy domek – ośrodek był pusty i nic dziwnego przecież było jeszcze przed wakacyjnym sezonem. Dobrze zrobiła nam kąpiel w ciepłym jeziorze z pięknym piaszczystym dnem a dnia dopełniła solidna kolacja.
Dzień 3,
Trzeciego dnia rano jeszcze bez bagaży, które zostały w ośrodku pojechaliśmy do Włodawy. Miasteczko jest pięknie położone na wysokim brzegu Bugu. Centrum zajmuje czworoboczny rynek. Tu zjedliśmy nasze śniadanie – świeże bułeczki z jogurcikiem i sokiem. W pobliżu rynku znajdują się najcenniejsze zabytki miasta. Objechaliśmy dookoła zespół poklasztorny Paulinów z kościołem p.w. św. Ludwika, W klasztorze trwają prace remontowe. Zakon św. Pawła Pierwszego Pustelnika zwany Paulinami, przybył z Jasnej Góry do Włodawy w roku 1698, dzięki fundacji Ludwika Konstantego Pocieja. Kompleks budynków konwentu paulinów we Włodawie powstał w okresie kilkudziesięciu lat, jednak sam klasztor – bardzo obszerny postawiono w latach 1707 – 1717. Budulcem dla Klasztoru był zniszczony w roku 1570 zamek książąt Sanguszków w bliskie odległości od budującego się Klasztoru.
Niedaleko na skarpie stoi cerkiew prawosławna. Cerkiew prawosławna p.w. Narodzenia N. P. Marii . Obecna cerkiew wniesiona została w połowie XIX w. i była przebudowana pod koniec XIX w. Była nieco uszkodzona w czasie pierwszej i drugiej wojny światowej. Jest to budowla murowana wzniesiona na planie krzyża greckiego.
Potem pojechaliśmy do późnobarokowej synagogi. Pierwotna drewniana synagoga powstała w 1684 w centrum dzielnicy żydowskiej. Obecna zapewne na tym samym miejscu, zbudowana została w 1764. Przebudowywano ją w 2. połowa XIX w. wówczas nadbudowano drugą kondygnację przedsionka. Wnętrze zniszczone przez pożar w czasie I wojny światowej gruntownie odrestaurowano po 1920. Od 1939 do 1970 użytkowana jako magazyn obecnie w jej wnętrzach znajduje się Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Pokazywane były w nim następujące wystawy : judaica, Włodawa w starej fotografii, Z historii żydów Włodawskich, W pokoju Mełameda – nauczyciela szkółki religijnej i chłopskie pielgrzymowanie.
Po tej wycieczce Włodawa przestała się nam już kojarzyć wyłącznie z radiowymi komunikatami o stanie wód na Bugu.
Wróciliśmy Do Okuninki i po załadowaniu rowerów wyruszyliśmy do Sobiboru. Szosa wiodła lasami Sobiborskieo Parku Krajobrazowego. Wreszcie dojechaliśmy do małego budyneczku przy stacji Sobibór gdzie mieści się muzeum obozu zagłady w Sobiborze . Dzieje hitlerowskiego obozu zagłady w Sobiborze ukazują metody jakimi faszyzm niemiecki zamierzali rozwiązać tzw „problem” 11 milionów europejskich Żydów Z sobiborskiej kaźni ocalało kilkadziesiąt osób. To właśnie im zawdzięczamy że winni zbrodni stanęli przed sądami, a prawda o Sobiborze dotarła do opinii światowej. Pamiątkowe tablice umieszczone przed wejściem na teren byłego obozu zawierają tekst przetłumaczony na cztery języki : angielski, hebrajski, jidisz i holenderski – a brzmi on następująco : „W tym miejscu w latach 1942 – 1943 istniał hitlerowski obóz zagłady w którym zamordowano ponad 250 000 Żydów i około 1000 Polaków Dnia 14-tego października 1943 roku wybuchło tu zbrojne powstanie kilkuset więźniów żydowskich, którzy po walce z hitlerowską załogą wydostali się na wolność. W rezultacie powstania obóz został zlikwidowany”. Tekst zakończony jest cytatem z Księgi Hioba : „Ziemio nie zakrywaj krwi mojej”. Niewielka w sumie wystawa wywarła na nas olbrzymie wrażenie. Porozmawialiśmy z pracownikiem Muzeum dowiadując się jeszcze wielu ciekawych szczegółów. Gości nie miał wielu więc chyba z radością przyjął choćby nas dwóch. Dalej jechaliśmy mało ruchliwą szosą nr 816 do Woli Uhruskiej.
Krótki przystanek mieliśmy we wsi Zbereże, gdzie obok siebie stoją dwa pomniki różnie interpretujące powojenną historię Polski. W tej wsi zginął w 1951 r. Edwar Taraszkiewicz „Żelazny” – jeden z najbardziej nieugiętych przeciwników władzy ludowej we wschodniej Polsce. Pomnik powstały w 1974 r. upamiętnią śmierć żołnierzy KBW poległych w walce z „bandą Żelaznego” a kapliczka postawiona w 1991 r. poświecona pamięci Edwarda Taraszkiewicza. Po porannej dużej dawce zwiedzania czuliśmy dużą radość z jazdy. Nie zatrzymaliśmy się w Woli Uhruskiej lecz jechaliśmy dalej do Dorohuska i Dubienki. Po drodze mijaliśmy malownicze wsie z drewnianymi chałupami.
Na chwilę dotarliśmy do Bugu, który we wsi Świeże nieomal ociera się o szosę. Późnym popołudniem i wieczorem istotnym elementem przydrożnego krajobrazu stawały się postacie zalegające przystanki i rowy. To konsumenci taniego wina i piwa odpoczywali znużeni po wielu godzinach dyskusji i wnikliwej obserwacji sytuacji dziejących się na szosach. Jak to mówi mądry naród: Tanie wino jest dobre bo jest dobre i tanie i jak widzieliśmy działa niezwykle kojąco.
Dubienka to miejsce bitwy z 1831 r. Obrońcami dowodził Tadeusz Kościuszko. Jego dobre przygotowanie terenu do obronnej bitwy i wykazane przez wojsko polskie męstwo zatrzymało Rosjan w pochodzie na Warszawę. Poległych w bitwie żołnierzy obu stron pochowano we wspólnej mogile w formie kurhanu. Mogiłę zniszczono w czasach PRL robiąc w jej miejscu zlewisko gnojowicy z pobliskiego PGR. Jednak do dzisiaj szuka się skarbu w postaci kilkudziesięciu kilogramów złotych monet czyli dywizyjnego skarbca, który został zakopany przez żołnierzy Kościuszki w chwili, kiedy bitwa trwała i wydało się, że może zostać przegrana.
Na ulicach Dubienki kilku młodych ludzi w swych stuningowanych samochodach minęło nas niebezpiecznie blisko – taki wiać tu jest rodzaj sportu a życie w Dubience wydaje się być dosyć nudne. Nocleg znaleźliśmy na polu namiotowym parę kilometrów za wsią. Źle wybraliśmy. Mnóstwo komarów, prawie całonocna dyskoteka i auta wjeżdżające i wyjeżdżające na pole spowodowały, że prawie nie zmrużyliśmy oka. Może trzeba było ten czas spożytkować na poszukiwanie skarbu.
Dzień 4
Niewyspani ruszyliśmy w dalsza drogę. Ranek był ciepły. Niespiesznie jechaliśmy szosą przez teren, który wyraźnie stał się bardziej pofałdowany. W Mataczach skręciliśmy w kierunku Hrubieszowa. Przez kilka kilometrów podążaliśmy lasami Strzeleckiego Parku Krajobrazowego. Potem jadąc raz z górki raz pod górkę dotarliśmy do Hrubieszowa. Trochę zaskoczyło nas rozwiązanie sposobu ruchu w centrum – ulice jednokierunkowe, które nie ułatwiają życia przybyszom nie znającym miasta ale udało nam się dotrzeć do klasztoru Dominikanów i muzeum. Uzupełniliśmy też zapasy i trochę poszukaliśmy wyjazdu w kierunku Kuryłowa i Dołhobyczowa. Jechaliśmy nadal wzdłuż Bugu. Z pagórków okolic Hrubieszowa ładnie widać rozległą dolinę rzeki. Szybko też zobaczyliśmy biały pałacyk. Aby do niego dojechać musieliśmy nieco odbić od szosy.
Pałacyk w Czumowie nad Bugiem został wzniesiony dla Pohoreckich w II połowie XIX w. Zaprojektowali go dwaj nieznani architekci włoscy. Pałac oparty jest na planie nieregularnym i nakryty wysokim dachem z facjatkami. Od frontu znajduje się Portyk o czterech filarach dźwigających balkon z balustradą. Jedno z naroży zajmuje ośmioboczna kaplica nakryta dachem namiotowym. Czworoboczna wieżę ze szpiczastym dachem, zwieńczonym kopułą, umiejscowiono przy zachodniej ścianie szczytowej. Burzliwe koleje losu pozbawiły dwór malowniczego otoczenia starych drzew oraz budynków gospodarczych. Podczas pierwszej wojny światowej mieścił się tu austriacki szpital polowy. W czasie działań bojowych dwór częściowo spłonął. We wrześniu 1939 roku stacjonowali tu żołnierze sowieccy. Później mieściła się tu Niemiecka placówka Grenschutzu na granicy niemiecko-radzieckiej. To właśnie wówczas wycięto drzewa wokół dworu aby nie zasłaniały widoku na graniczny Bug. W 1944 roku pałacyk zajęto na strażnicę WOP, a w latach pięćdziesiątych umieszczono w nim szkołę. Obecnie pałacyk jest własnością prywatną. Odpoczęliśmy nad Bugiem, który tutaj ładnie meandruje.
Dalej jechaliśmy ładnie pofalowanym terenem skrajem doliny rzecznej. Dosyć szybko znaleźliśmy się w Kryłowie . Jak zwykle wypytaliśmy napotkanych ludzi, którzy bardzo chętnie wskazali nam dojazd do ruin zamku. Zamek w Kryłowie istniał od XVI w. i pierwotnie był drewniany. W XVII wieku Jan Ostroróg przebudował go na zamek murowany, który potem był jeszcze rozbudowywany. Zamek był kilkakrotnie niszczony i popadł w ruinę pod koniec XVIII wieku. Do dnia dzisiejszego zachowały się fragmenty murów, wały obronne i ogromna basteja o grubości ceglanych murów dochodzących do 2 – 3 metrów. Podobno to tutejsi mieszkańcy za spirytus i harmonię spowodowali to, ze granica została przesunięta w ten sposób iż zamek jest po polskiej stronie granicy. Powspinaliśmy się po resztkach murów i dalej jazda do Dołhobyczowa. Pagórki stały się bardzie wyniosłe i strome. Jednak udawało się nam je pokonywać w miarę równym tempem. Po godzinie byliśmy w Dołhobyczowie. Na krótko zatrzymaliśmy się przy sklepie – zaopatrzenie na obiadokolacje i na nocleg poszukaliśmy sobie miejsca w parku obok pałacu. Szybko znaleźliśmy fajne miejsce wśród wiekowych drzew. Potem ugotowaliśmy wspaniałą kolację i tuż po zmierzchu rozbiliśmy nasz namiot. Nieprzespana noc i przejechane kilometry zrobiły swoje – szybko zasnęliśmy.
Dzień 5
Wstaliśmy dosyć wcześnie. Po uprzątnięciu biwaku zaczęliśmy oglądać pałac. Jest to budynek pochodzący z XIX w. Pierwotnie był to wybudowany przez barona Ludwika Rastawieckiego. W roku 1837 przebudowany wg projektu architekta Antonia Corazziego. Widać, że pałac był odnawiany jednak nie widać aby był wykorzystywany. W pobliżu pałacu znajdują ruiny budynków gospodarczych w neogotycką wieżą. Pałac otaczają resztki budynków najprawdopodobniej działającego tu niegdyś PGR. Na kilku zachowały się efektowne malowidła wzywające do wytężonej aczkolwiek bezpiecznej pracy. W miejscowości znajduje się jeszcze neogotycki kościół. Oraz nie użytkowana cerkiew.
Właśnie drogą obok cerkwi ruszyliśmy w kierunku Dłużniowa. Trochę asfaltem, trochę piaszczystymi duktami i niestety trochę brukowanymi drogami dotarliśmy do pozostałości cmentarza greckokatolickiego z wielką kaplicą leżących w dolince przed wsią. Cmentarz sprawia niesamowite wrażenie. Liczne kamienne nagrobki tak charakterystyczne dla tych okolic zwane brusniackimi (od nazwy wsi Brusno Stare na Roztoczu, w którym znajdował się główny ośrodek ich wytwarzania). We wsi znajduje się drewniana cerkiew podobna największa w Polsce. Ogólnie wieś sprawia bardzo posępne wrażenie.
Pojechaliśmy do Chłopiatynia. We wsi stoi cerkiew drewniana p.w. Zesłania Ducha św. z 1863r. z zachowanym pełnym ikonostasem oraz polichromią. Warto dostać się do środka oj warto! Potem mały skok do Budynina. Tu zatrzymaliśmy się przy dawnej cerkiew greckokatolicka pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, obecnie kościele filialnym pw. Opieki NMP. Przy cerkwi znajduje się dzwonnica. Czas na odpoczynek i próbę odszukania osoby, która może otworzyć nam cerkiew… niestety nieudana. Ruszyliśmy więc dalej szosą przez Tarnoszyn, Dyniska i Machniów do Wierzbicy. Teren wyraźnie stał się bardziej płaski, jechaliśmy zatem dosyć szybko (jak na nasze możliwości). Tuż przed krótkim postojem Piotr popełnił błąd zatrzymując się tuż nad rowem i opierając na nodze od strony rowu… po chwili w rowie znalazł się on i jego stalowy rumak. Niedobrze pomyślałem… ale po dokładnych oględzinach okazało się, ze nie ma żadnych obrażeń ani uszkodzeń. W Wierzbicy obeszliśmy dawny pałać – nieużytkowany przez nikogo oraz znajdujący się opodal drogi olbrzymi cmentarz greckokatolicki. Znajduje się na nim wiele ciekawych nagrobków. Wróciliśmy do Machniowa by po chwili skręcić w boczną bardzo rozbitą drogę prowadzącą do Hrebennego. Płasko, gorąco i dziurawo … tak się nam jechało przez kilkanaście kilometrów. Wreszcie dotarliśmy do podnóża góry na której stoi cerkiew. Wprowadziliśmy rowery na szczyt wzniesienia i obejrzeliśmy bardzo dokładnie jedną z najstarszych cerkwi na Roztoczu. Dawna cerkiew greckokatolicka św. Mikołaja, w której obecnie odbywają się nabożeństwa rzymskokatolickie, jak i greckokatolickie. Drewniana cerkiew powstała przypuszczalnie w 1685 r., w 1797 r. dobudowano przedsionek. Tworzącą dziś trzy części wzniesione na planie kwadratu: nawa, prezbiterium i przedsionek, zwieńczone 8-bocznymi kopułami umieszczonymi na wysokich bębnach. Całość tworzy wyjątkowo malowniczą bryłę. Ściany pokryte są gontem, jedynie w dolnej części budynku widać jego zrębową konstrukcję. Całą cerkiew obiega dookoła w połowie wysokości ścian okap chroniący od deszczu dolne ich części. Obok drewniana dzwonnica z XVIII w. i nagrobki, wśród których piękny kamienny krzyż z przeł. XVIII i XIX w. Wokół cerkwi rosną olbrzymie lipy. Jest na co patrzeć, wspaniałe miejsce i wspaniały zabytek. U podnóża góry przewija się szosa wiodąca do przejścia granicznego.
Postanowiliśmy ruszyć dalej w kierunku Horyńca. Posługując się nieco starszą mapą Roztocza, zapomniałem o ich znaczeniu strategicznym i po wjechaniu na szosę oznaczoną numerem 867 nawet nie pomyślałem, że wiedzie ona do nikąd. Kiedy skończył się asfalt brnęliśmy dalej polnymi drogami aż do miejsca w którym uznałem, że kompletnie nie wiem gdzie jesteśmy. Zrobiło się bardzo gorąco a olbrzymie muchy dobierały się do każdej odkrytej części ciała. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Głęboki piach uniemożliwiał jazdę na rowerze. Nagle usłyszałem kilka strzałów a po chwili ryk silnika . No tak – pomyślałem- zapewne wjechaliśmy w jakiś nie oznakowany terenie wojskowy i trwają tu ćwiczenia – już się przygotowałem do poddania, kiedy za zakrętu wyjechał Maluch. Fiacik nie miał rury wydechowej stąd wydawał niesamowite odgłosy ale jego kiero3wca bardzo precyzyjnie wytłumaczył jak mamy się sta wydostać. Nim jednak dotarliśmy do twardej bitej drogi postaliśmy przez kilkadziesiąt minut w jarze zablokowanym przez samochód wywożący drewno z lasu. Po kilku godzinach byliśmy już w Prusiach czyli około 6 km w linii prostej od Hrebennego – katastrofa.
Już nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie, postanowiliśmy poszukać jakiegoś relaksującego noclegu w Horyńcu. Za Werechatą czekał na nas solidny podjazd potem kilka następnych ale chłodny wieczór sprzyjał szybkiej jeździcie. Na koniec okazało się jeszcze, ze do Horyńca prowadzi kilka kilometrów szybkiego zjazdu. Do uzdrowiska wjechaliśmy już o zmierzchu. Rozpytaliśmy o nocleg i po chwili wyładowaliśmy na malutkim polu namiotowym. Mogliśmy skorzystać z prysznica – cudowne uczucie po całym dniu jazdy. Solidna kolacja mocno podbudowała nasze nastroje.
Dzień 6
Chyba nie wyglądaliśmy tego ranka najlepiej skoro właściciel pola po wypytaniu nas o szczegóły naszej trasy i naszych przygód zrezygnował z pobrania od nas opłaty za biwak. Podpowiedział nam jeszcze co warto zobaczyć w okolicy. Zaczęliśmy od miasteczka które nazywając się Horyniec Zdrój nie może być banalnym. Jednak pomimo odwiedzenia pałacu Ponińskich i budynku dawnego teatru nie odszukaliśmy jakiegoś klimatycznego miejsca. Zapewne dlatego, że poświęciliśmy na poszukiwania zbyt mało czasu. Znakomicie pracuje tutejszy punk informacji turystycznej. Obsługująca nas Pani bardzo rzetelnie i ze znajomością rzeczy powiedziała nam o miejscach, w które powinniśmy się wybrać. Pokazała nam tak wiele, że wystarczyłoby na tydzień oglądania. My jednak byliśmy tam tylko przejazdem.
Część Roztocza, przez którą teraz przejeżdżaliśmy nazywana jest Małymi Bieszczadami. Zapewne na bardzo podobną powojenną historię: walki polsko-ukraińskie, wysiedlenia i spustoszenia. Jest region bardzo słabo zaludniony z wieloma atrakcyjnymi miejscami wartymi odwiedzenia. Drewniane cerkiewki, stare cmentarze, pałace i osobliwości natury to wszystko czyni z tej części Roztocza bardzo ciekawy teren dla osób pragnących niebanalnego odpoczynku.
Ruszyliśmy do Radruża – wprawdzie nie po drodze… ale nie sposób go ominąć będąc tak blisko. Tuż przy granicy znajduje się niezwykle urokliwy kompleks cerkiewny. Drewniana cerkiew wzniesiona w XVI w jest najstarszą taką budowla w Polsce. Obok stoi piękna wyniosła dzwonnica, także drewniana. Zespół otoczony jest kamiennym murem. Cerkiew jest udostępniana do zwiedzania. Tuż obok znajduje się cmentarz z kamiennymi nagrobkami. We wsi jest jeszcze jedna dawna cerkiew, która jest obecnie kościołem katolickim stoi on na drugim krańcu wsi. Warto i ją zobaczyć.
Tą samą drogą ruszyliśmy do Horyńca a potem do Lubaczowa . W Lubaczowie zatrzymaliśmy się przy muzeum mającym swoją siedzibę w zespole podworskim. Prezentuje ono zbiory z dziejów miasta i regionu, zbiory etnograficzne i artystyczne. Bardzo miła i ciekawa ekspozycja.
Wyruszyliśmy do miejscowości Wielkie Oczy. Najpierw asfaltem a potem leśnym duktem przez mroczny las, wśród leśnych jeziorek i uroczysk… bardzo przyjemna trasa. Wielkie Oczy to zadziwiające miasteczko. Nie tylko z powodu swoje nazwy, której nikt nie potrafi wytłumaczyć. Stojące tu obok siebie kościół Dominikanów, cerkiew i synagoga świadczą o wielkiej mozaice religijnej jaką niegdyś tworzyli mieszkańcy tego miasteczka. Tutejsza cerkiew zbudowana została w sposób absolutnie dla tego regionu nietypowy, wzniesioną ją z pruskiego muru. Do dzisiaj odczuwa się ów kresowy klimat. Życie toczy się powoli co obserwowaliśmy odpoczywając na ławeczce pod drzewem a potem w pobliskim barze, jedząc obiadowe kiełbaski. One też miały wartość historyczną i zalegały nam w żołądkach przez długi czas.
Z Wielkich Oczu ruszyliśmy w kierunku Korczowej. Przejechaliśmy przez Kobylnicę Wołoską a potem Budzyń. Teraz zdecydowaliśmy na kilkukilometrową jazdę trasą na której spodziewaliśmy się dużego ruch ciężarówek. Dla każdego rowerzysty rozpędzona ciężarówka jest czymś bardzo niemiłym a co dopiero dla rowerzysty obładowanego bagażami. Mięliśmy jednak sporo szczęścia. Około pół godziny jazdy i tylko jedna ciężarówka i kilka autokarów. Z ulgą w sercach skręciliśmy do Chotyńca. Tutejsza cerkiew wzniesiona została około roku 1600. Usytuowana jest we wschodniej części wsi, na niewielkim wzniesieniu. Pierwsze co rzuca się w oczy to fakt, że jest jakby nienaturalnie wysoka w stosunku do innych znanych nam do innych drewnianych cerkwi greckokatolickich. Cerkiew była wielokrotnie przebudowywana i jej kształt przywrócono dopiero w czasie ostatnie rekonstrukcji tym niemniej jest zabytek niezwykły. Trochę ponaglani przez czas – chcieliśmy tego wieczora dotrzeć do Przemyśla ruszyliśmy w dalsza drogę. Spokojny, bezwietrzny wieczór i płaski teren spowodowały bardzo szybka jazdę. Przez Stubno, Leszno (dawnej Paździacz) dotarliśmy do Medyki a stamtąd szosa w towarzystwie sznura aut do Przemyśla. Nocleg zaplanowaliśmy w schronisku PTSM. Znowu nie wybraliśmy najlepiej. Nie ma to jak namiot. Cóż już więcej nie powtórzyliśmy takiego błędu.
Dzień 7
Ranek poświęciliśmy na zwiedzanie Przemyśla. Och doprawdy robi on na mnie duże wrażenie. Stare Miasto i jego wąskie uliczki, liczne kościoły, Wzgórze Zamkowe. Zaczęliśmy od wdrapania się na wzgórze skąd popatrzyliśmy na panoramę miasta. Potem zeszliśmy ku jego Rynkowi. Wędrowaliśmy od kościoła do kościoła, zatrzymaliśmy się na Rynku a potem ruszyliśmy w drogę powrotną do Białegostoku. Jednak najpierw wjechaliśmy na pagórki Pogórza Przemyskiego. Podjazd był męczący i powolny. Jechaliśmy ulicami miasta zatem co chwila wyprzedzało nas jakieś auto. Powoli nabieraliśmy wysokości. Bardzo powoli. Nasze rowery były typowymi „szosówkami” i nie miały odpowiednich przełożeń.
Wreszcie wjechaliśmy na grzbiet wzniesień okalających Przemyśl by bardzo szybko zjechać do Ujkowic a potem przez Rokietnice i Chłopice dojechaliśmy do Jarosławia. Kolejnego wielce zabytkowego miasta na naszym szlaku. W Jarosławiu zatrzymaliśmy się na Rynku. Jest to bardzo ładny rynek z ratuszem i uroczymi kamieniczkami. Staliśmy przy Kamienicy Orsettich jednej z najpiękniejszych kamienic mieszczańskich w Polsce z XVI – XVII wieku. Mieści się w niej muzeum wnętrz. Przed nami wznosił się ratusz. najstarsza jego część pochodzi z pocz. XVII wieku. Po pożarze w 1625 roku przebudowany został jako piętrowa barokowa budowla. Potem powędrowaliśmy do renesansowej kolegiaty – kościoła św. Jana.
Nad miasto zaczęły nadciągać burzowe chmury. Pogoda wyraźnie się popsuła. Postanowiliśmy pojechać dalej poprzez Sieniawę… tam dokąd się uda nam dojechać tego dnia. Przy sprzyjającym wietrze i coraz lepszej kondycji nie potrzebowaliśmy zbyt wiele czasu aby dojechać do Sieniawy. Jednak zaczął padać coraz większy deszcz i zatrzymaliśmy się aby go przeczekać Po chwili rozpętała się burza. Z zainteresowaniem oglądaliśmy nawałnice… czując się bezpiecznie pod sklepowym daszkiem. Po kilkudziesięciu minutach burza się oddaliła a my wyruszyliśmy dalej wszak słońce było jeszcze wysoko. Trochę szosą w kierunku Lubaczowa a potem drogą przez lasy do czasu aż uznaliśmy, że czas na szukanie noclegu. W początkowym fragmencie lekko podjeżdżaliśmy na krawędź doliny Sanu. Za nami rozciągał się przepiękny widok. Zachodzące słońce wśród nadrzecznych mgieł. Staliśmy jak urzeczeni wpatrując się w ów spektakl kolorów.
Na nocleg zatrzymaliśmy się na śródleśnym polu namiotowym wskazanym nam przez leśnika. Traf chciał, że trwała tam akurat impreza leśników ale już nie odjeżdżaliśmy dalej. Zapytaliśmy czy nie będziemy przeszkadzać i znaleźliśmy sobie ustronny najdalej oddalony od zabawy kątek. W sumie bal trwał niezbyt długo i zdążyliśmy się solidnie wyspać. Wprawdzie tuż przed odjazdem grupy imprezowej zapytano nas czy nie jedziemy z nimi ale po naszej stanowczej odpowiedzi, że my zostajemy uszanowano nasz wybór.
Dzień 8
Rano było cicho i pusto. Śniadanie w takim otoczeniu to wielka przyjemność. Szlak tego dnia wiódł nas głównie lasami. Najpierw jechaliśmy Puszczy Solskiej, którymi dotarliśmy do Józefowa. Po drodze zatrzymaliśmy się przy cmentarzu w Osuchach. Jest to największy cmentarz partyzancki w Europie. W czerwcu 1944 r. podczas II wojny światowej rozegrały się tutaj wielkie bitwy pomiędzy wojskami niemieckimi a polskimi i radzieckimi oddziałami partyzanckimi. W Józefowie dosyć szczęśliwie dojechaliśmy na kirkut – cmentarz żydowski –jeden z największych na Lubelszczyźnie. Do drugiej wojny światowej większość mieszkańców Józefowa stanowili Żydzi. pozostała po nich synagoga (w której obecnie mieści się biblioteka) oraz jeden z lepiej zachowanych w Polsce cmentarzy. Położony jest na pagórku za miasteczkiem w okolicy kamieniołomów. Najbardziej efektowna cześć cmentarza położona jest u szczytu pagórka. Potem znowu zjechaliśmy do miasteczka. We wschodniej części miasta stoi neobarokowy kościół.
Małe zakupy (głownie woda – znowu zrobiło się bardzo gorąco i woda dosłownie przeciekła przez nasz organizmy) i dalej w drogę. Wiodła ona teraz ocienioną szosą wśród sosnowo- świerkowych lasów. Najpierw dojechaliśmy do Górecka Kościelnego. Zatrzymaliśmy się aby zobaczyć drewniany kościół św. Stanisława – biskupa pochodzący z XVII wieku. Niezwykle ciekawa świątynia położona wśród rozległych lasów. Potem pojechaliśmy do Górecka Starego gdzie skręciliśmy w kierunku Zwierzyńca. W ten sposób znaleźliśmy się na terenie Roztoczańskiego Parku Narodowego. Bardzo przyjemny odcinek wiodący szosą wśród lasów. Nie ma lepszego sprzymierzeńca rowerzysty upalny letni dzień.
Dosyć szybko dojechaliśmy do Zwierzyńca. Tu doprawdy napotkaliśmy przejawy światowego życia. Nie bez kozery miasto jest nazywane stolica Środkowego Roztocza. Spacerowicze, kolorowe parasole ulicznych pubów. Trochę to wszystko było inne niż to do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić przemierzając nasze rowerowe ścieżki. Najważniejszy zabytek Zwierzyńca kościółek na wyspie leżał tuz przy naszym szlaku. Kościół filialny p.w. Św. Jana Nepomucena. wzniesiony został w latach 1741- 47 wg projektu Columbaniego. Położony jest na wyspie z dojściem przez most. O szczególnych wartościach zabytkowych kościoła decyduje jego późnobarokowa architektura oraz XVIII-wieczne polichromie Łukasza Smuglewicza.
Ze Zwierzyńca wyjechaliśmy do Szczebrzeszyna. Tak, tak tego Szczebrzeszyna, w którym brzmi chrząszcz. Jechaliśmy szosą wzdłuż Wieprza. Po lewej stornie wznosiły się pagórki Roztocza my jednak jechaliśmy prawie równą szosą. Przyjemna wieczorna jazda. Zwiedzanie Szczebrzeszyna zaczęliśmy od zobaczenia pomnika owego chrząszcza, a potem wspięliśmy się na pagórek, na którym znajduje się cmentarz katolicki a nieco niżej żydowski. Na tym kirkucie zachowały się kolorowe nagrobki. Takie widziałem po raz pierwszy. Z cmentarza katolickiego rozpościera się ładna panorama na miasto. Zjechaliśmy na dół w kierunku rynku zatrzymaliśmy się tam kolejno zwiedzając synagogę, cerkiew i kościół. Wieczorem opuściliśmy Szczebrzeszyn i ruszyliśmy droga do Turobina. Jechaliśmy ładną doliną aż wreszcie postanowiliśmy poszukać miejsc na nocleg. W przydrożnym gospodarstwie nabraliśmy wody do wszystkich naszych butelek i jechaliśmy powoli rozglądając się za jakimś ciekawym miejscem na biwak. Nagle leciutkie plum i czuję, że moje tylne koło nie zachowuje się normalnie… pękła szprycha. Nie ma co przedłużać jazdy. Całe szczęście po kilkunastu minutach znaleźliśmy to czego szukaliśmy kawałek płaskiego terenu na leśnej polanie. Rozbicie namiotu i przygotowanie kolacji poszło nam błyskawicznie.
Dzień 9
Wstałem wcześnie i wyciągnąłem nasz podręczny warsztacik. Trzeba było wymienić szprychę. Całe szczęście, że mamy zapas nowych. Przy okazji przejrzałem nasze rowery, poodkręcałem śrubki, posmarowałem łańcuchy itp. Nieco większa codzienna obsługa. Po porannej toalecie i śniadaniu ruszyliśmy w dalsza drogę. Najpierw przez Turobin potem Zółkiewkę Osadę wjechaliśmy do Krzczonwoskiego Parku Krajobrazowego. Przed Żókiewką i za raz za miasteczkiem pokonaliśmy kilka podjazdów ale po chwili zaczęliśmy szybko zjeżdżać w dół. Jechaliśmy głęboką doliną, która w swym początkowym biegu przypominała podgórskie pejzaże. Znowu nie spodziewałem się takich widoków w tej części Polski. Rozglądać się na boki i starać się utrzymać prosty tor jazdy przy zjeździe to nie jest dobre rozwiązanie. Po kilku niebezpiecznych wahnięciach skoncentrowałem się na zjeżdżaniu. Miejscowość Piaski była kolejnym przystankiem na naszej trasie. Kiedy odpoczywaliśmy na ławeczce w parku nagle ni stąd ni zowąd rozpadał się ciepły letni deszcz. Wskoczyliśmy pod daszek kiosku chroniąc siebie i rowery. Butelka gazowanej wody mineralne spadła z mego bagażnika i eksplodowała. Całe szczęście, że i tak wokół było mokro. Z Piasków przemknęliśmy różnymi bocznymi drogami do Łącznej. Pamiętam te miasto z czasów przed budową kopalni węgla… teraz zupełnie go nie poznałem. Nie zmienił się jednak ani kościół ani synagoga. Może się odrobinę zmieniły ale doprawdy niewiele. Na nocleg upatrzyliśmy sobie jedno z jezior Pojezierza Łęczyńskiego. Nie wybraliśmy najgorzej: niewielkie jezioro z przeźroczystą wodą i piaszczystym dnem. Długo siedzieliśmy w tak wspaniałej wodzie.
Dzień 10
Rano pobudka, kąpiel i śniadanko. Wybraliśmy prostą drogę w kierunku Białej Podlaskiej. Równinne krajobrazy, mijane wioski, laski i łąki towarzyszyły nam przez większość naszej podróży tego dnia. Gadając o różnych ważnych i mniej ważnych sprawach pokonywaliśmy kolejne kilometry. Tuż przed Białą Podlaską dopadła burza. Byliśmy na tyle blisko miasta, że założyliśmy tylko kurtki i dojechaliśmy czym prędzej do centrum. Jak zwykle przed doszczętnym przemoczeniem uratował nas napotkany sklepowy daszek. Jeszcze parę kilometrów jazdy i na nocleg zatrzymaliśmy się w lesie w pobliżu Konstantynowa.
Dzień 11
Od rana burza i deszcz. Krótka chwilę przerwy w opadach wykorzystaliśmy na spakowanie się. Jednak nie ujechaliśmy daleko. Szybko nadciąga kolejna burza, wiec chronimy się na przystanku autobusowym. Tak kryjąc się przed kolejnymi nawałnicami i jadać w deszczu doczłapujemy się do Siemiatycz. Dalsza jazda pozbawiona jest sensu. Dzwonimy po pomoc do domu i umawiamy się, ze za ok. 2 godzin zostaniemy stad zabrani. Rowery zostawiam u naszych znajomych. Rzeczywiście moja żona po dwóch godzinach dociera do Siemiatycz.
W ten sposób skończyła się nasza rowerowa wyprawa. Przejechaliśmy ponad 1000 km i poznaliśmy wspaniałe miejsca. Jeżeli będziecie mieli okazję to bardzo polecam wyprawę wzdłuż naszych wschodnich granic.
archiwum